Jestem psychofanką wsi. Uwielbiam ten dziwny spokój, gdy wchodzę do pokoju. Głuchą ciszę i zimno, bo po co nagrzewać pokój, do którego ktoś otwiera drzwi raz na 3 tygodnie. Lubię wieczorem zaświecić tylko jedną lampę i posiedzieć na kolejnym już krześle. Kolejnym, bo moi rodzice wrzucają do tego pomieszczenia wszystko, co nie pasuje do wystroju wymuskanej do granic możliwości kuchni.
Ostatnio szukając czegoś w szafce znalazłam swoją starą mp3. Zaraz potem walkmana i kilka kaset magnetofonowych. Przeglądałam je na zmianę z iskierkami w oczach, bo widziałam w nich swoją zmianę, a z powodu zbliżających się świąt coś wam opowiem.
U nas w domu Boże Narodzenie przelatuje dość szybko. Szybka wigilia, szybkie prezenty, szybki sen. Zawsze się dziwiłam jak znajomi opowiadali o 12 potrawach i o wspólnym kolędowaniu.
U nas w domu przy stole wigilijnym słuchamy Antyradia i jemy góra 5 dań. Właściwie ja jem mniej, bo nie przepadam za grochem z kapustą.
U nas w domu może nie ma wielkiego stołu na pół pokoju i dziesięciu osób. Ale jest choinka, kominek i herbata z wielkich kubków.
U nas w domu Boże Narodzenie ewoluowało.
Jak się jest dzieckiem to każde święto cieszy, byleby było spędzone z kimś fajnym. U mnie kimś fajnym byli najczęściej rodzice, albo siostra. Siostra mniej. Dodatkowo dostawało się prezenty i można było jeść palcami karpia, żeby nie natknąć się na ość. Na co tu narzekać?!
Sytuacja zmieniła się kiedy moja siostra postanowiła wyjechać na studia zagranicę. Wtedy pierwszy raz poczułam się jak typowa jedynaczka, oczko w głowie mamusi i tatusia. Wtedy pierwszy raz przeczytałam tę część Biblii, którą czyta się przed łamaniem opłatkiem. Było mi smutno, choć chyba właściwie nigdy się do tego nie przyznałam. Mieć siostrę to jest jednak super sprawa.
Potem trochę dorosłam. Trochę to świetnie pasujące słowo. Okres nastoletniego buntu przeszedł przez mój dom jak burza, wichura, największa nawałnica w polskiej historii. Raz nawet popłakałam się jedząc swój ulubiony, maminy barszcz. Czemu? Bo ta sama mamina mi powiedziała, żebym nie chlipała, a ja przecież nie chlipię!
Dobrze, że się to unormowało, bo barszcz ze słonymi łzami nie smakuje już tak samo.
Teraz święta wyglądają mniej więcej tak: dzwonimy do siebie z siostrą jakie prezenty kupić rodzicom, potem podpytujemy ich jakie mają rozmiary koszul, bielizny, albo skarpetek, a oni bez tajemnic pytają: czerwony ten portfel czy czarny?
Tata robi pierogi i uszka, a w tym czasie mama wysyła nam smsa: 2 miliony pierogów ulepione! To się nazywa współpraca, a matka Agatka odgrywa rolę coacha.
Jest świeża choineczka, a nie jakieś podrabiańce. Jest maminy barszcz. Jest nawet herbata, ale w szklankach, mimo że od lat mówię, że wolę w kubku.
Wtedy patrzę na nich wszystkich, na ojca w koszuli, na mamę w sukience, na siostrę ubraną jak zwykle na czarno i czasem się wzruszam. Tylko wzruszam się tak, żeby nikt nie widział, bo u nas w domu jesteśmy raczej bezpośredni i pewnie pośmialiby się ze mnie, że beksa.
Denerwujemy się na siebie zawsze o najmniejsze głupoty, o docinki, nawet o to, że mama z siostrą czasem lekko poplotkują przy wigilijnym stole, ale zawsze wieczór kończy się dość miło.
I choć potem każdy wraca do swojego miejsca w domu, my z siostrą zazwyczaj z jeszcze jednym talerzem czegoś do jedzenia, to potem wspominam tych kilka chwil bardzo często. Np. to jak rozbeczałam się, bo przecież ja nigdy nie chlipię!
PS: Może się zdarzyć, że kolejny tekst będzie dopiero przed sylwestrem, bo ostatnio pisanie mi nie wychodzi, dlatego pragnę życzyć wam wszystkim wesołych Świąt Bożego Narodzenia. Mam nadzieję, że i wy zdążycie się kilka razy wzruszyć i zjeść przepyszny barszcz bez łez!
ZMIEŃ PUNKT WIDZENIA, ZCH.
Comments
Post a Comment